Piękne mamy lato tej jesieni. Niby 26-ty października, a rano temperatura 14 stopni. Zaraz po południu - doszło do 20! W dodatku słonecznie, wiatru nie odczuwałem - idealne warunki na rodzinne spędzenie soboty na świeżym powietrzu.
Do Lesznowoli przyjechaliśmy więc w pełnym składzie. Małgosia nie chciała biec w biegu dzieci, ale tylko do dzisiaj :) Więc dzisiaj narzekała że ona nie biega - za rok już koniecznie musimy ją zapisać. Zresztą mamy cichy plan że może wszyscy pobiegniemy? Trzeba tylko pamiętać że miejsca startowe szybko się kończą. Podjechaliśmy więc samochodem - z domu to jednak 4km. Rodzinka zajęła się straganami: kupili dwie dynie, wzięli udział w konkursie malowania dyni, zjedli placek z dyni i sam nie wiem co jeszcze z tymi dyniami robili :) w końcu nasza gmina słynie z dyń. Ja zacząłem się rozgrzewać. Po drodze spotkałem różnych znajomych (pozdrawiam wszystkich!) no i ponieważ start opóźnił aż o 20 minut (!!) to nie miałem problemu z niedogrzaniem na starcie :).
Ustawiłem się z przodu - tak jak wynik w który celowałem pokazywał w wynikach z zeszłego roku. Tylko że celowałem tak jak by nie było dwóch rzeczy: miesięcznego roztrenowania i tygodniowej (niezbyt ciężkiej) choroby. To drugie myślę było ważniejsze - w poniedziałek nie dałem rady być w pracy, temperatury nie ma ale chrypa, ból gardła a od wczoraj kaszel. Już na rozgrzewce dziwnie trudno mi się biegało. Ale twardym trzeba być - celowałem w czas poniżej 17 minut czyli 4:00/km.
Start jest na boisku szkolnym w Lesznowoli. Najpierw robimy kółko po stadionie a potem wybiegamy na mniej więcej kwadratową trasę. Zabezpieczenie jest dobre - straż pożarna i policja na rogach trasy nie wpuszcza samochodów ale był jeden super inteligentny kierowca sportowego bmw który był już w środku tej trasy z małym psem (chyba u weterynarza) i oczywiście musiał potem jechać równo z nami albo i przed nami przez krótki czas... Ręce opadają - bieg trwał bardzo krótko a bieganie za dwiema sportowymi rurami wydechowymi przyjemne nie było. Na szczęście to był epizod.
Wystartowałem szybko - za szybko. Pierwszy km w 3:39 ale nie wierzyłem w ten czas - na małym stadionie zegarek z gps potrafi kłamać (choć raczej zaniża tempo a nie zawyża). Jednak na znaczniku pierwszego km, który w tym roku stał moim zdaniem dobrze (raz zdarzyło się że go źle postawili) zorientowałem się że naprawdę za szybko ruszyłem. Drugi km wyszedł już dobrze: 4:06, miało być 4:00 ale skoro tak ostro ruszyłem to jeszcze było dobrze. No i wtedy przyszedł kryzys - to moim zdaniem wina tej kończącej się choroby i trochę roztrenowania. Trzeci km 4:20 a czwarty 4:19. Dogonił mnie w połowie czwartego km Piotrek - sąsiad więc się go uczepiłem. Ostatnie 300m 3:36/km zawierało finisz - moja grupa wsparcia krzyczała, przybiłem im piątki i sprint do mety. Udało się Piotrka wyprzedzić ale na kolejnego zawodnika zabrakło sił.
Czas: 17:32, średnio 4:04/km licząc dystans wg garmina albo aż 4:09/km według oficjalnego dystansu. Czyli słabo, ale w tych okolicznościach nie ma co narzekać. Rekord życiowy na tym dystansie poprawiony o 14 sekund.
Za metą młoda dziewczyna leżała na bieżni - chyba zasłabła. Mam nadzieję że wszystko było w porządku... już jej pomagali. Potem już standardowo jak na Lesznowolę: medal, pamiątkowy kubek (jest super - w kształcie dyni oczywiście) a w nim bon na bigos albo zupę - wiadomo: z dyni! Do tego mała woda i izotonik i już biegłem do rodziny. Dalej znowu standardowo: jedna córka zabrała mi medal, druga kubek, żonka porobiła nam zdjęcia i posiedzieliśmy tam na placu zabaw zajadając ciasto z dyni. Dziewczynki się wyszalały z innymi dziećmi, my spotkaliśmy jeszcze dwóch sąsiadów z dziećmi, potem odebraliśmy po konkursie dynie które one malowały (będą teraz upiększały nam dom) i wróciliśmy.
W sumie więc bardzo fajna impreza, gdybym miał wymyśleć co poprawić to byłoby to: zwalczyć obsuwę czasową (20 minut) startu biegu głównego, trochę zwiększyć limit uczestników bo np. moich dwóch sąsiadów z osiedla i jeden z pracy kolega (też z naszej gminy) nie mogli z tego powodu pobiec. Natomiast rzeczy fajnych jest dużo więcej: dystans - krótki więc popularyzujący bieganie (nie rozumiem maratonów w małych miejscowościach), dyniowa oprawa - świetna sprawa, kubek zamiast koszulki na mecie, pomiar czasu, wpisowe nie za duże choć w górnej granicy, dobra organizacja poza spóźnieniem startu. Dobry jest też termin - nie koliduje z Biegiem Niepodległości ani z Wszystkich Świętych, w dodatku jest w sobotę co mi bardzo się podoba, bo niedziela to dla mnie dzień na inne cele.
Na koniec muszę jeszcze raz pochwalić pogodę. Wpływu na to nie mamy ale naprawdę dopisała nam w tym roku, kibice mieli piękną, złotą, polską jesień, a my biegacze mimo że temperatura byłaby idealna gdyby było troszkę chłodniej to nie możemy narzekać. Na jesieni nawet te 19-20 stopni nie odczuwa się jako upał i biegło się baaardzo fajnie.
Cieszę się że wracam do żywych. Postaram się szybko nadrobić zaległości blogowe: podsumowanie wyzwania żywieniowego (dzisiaj ostatni dzień! Juhu, czekolado i ciastka - drżyjcie!), mam też opracowany plan treningowy który zaczynam od poniedziałku. Bo dokładnie za 21 tygodni: Maratona di Roma!
No gratulacje! U mnie wyszło 17:35, czyli o włos, albo raczej o finish na ostatnich 100m ! :-) To już drugi raz, jak mnie wyprzedzasz na finiszu (po zeszłorocznym Biegu Niepodległości). Muszę coś z tym zrobić :-)))
OdpowiedzUsuńZgadzam się co do wszystkich obserwacji. Rozpoczynanie wspólnej rozgrzewki punkt 12.00 gdy już wszyscy w "blokach startowych" i czekają na strat - było "ciekawe". Reszta bardzo ok, szczególnie dyniowy klimat.