sobota, 6 lutego 2016

Pierwszy bieg górski


To mam za sobą pierwszy bieg górski: wbiegłem z Ustronia na szczyt Czantorii (właściwie to nazywa się to Czantoria Wielka). Córki obie ćwiczyły na dole jazdę na nartach, a ja w tym czasie zrobiłem sobie przebieżkę. Miałem ponad 80 minut więc pomyślałem sobie że pewnie ze dwa razy wbiegnę na górą i zbiegnę :) Spytałem o drogę - miałem biec nieczynnym teraz szlakiem narciarskim (niebieskim) i ruszyłem. Śniegu trochę leży, powiedzmy trochę ponad 5 centymetrów, ale biegło się dobrze. Co prawda na pierwszym kilometrze okazało się że "bieganie" i "góry" to chyba nie tworzą związku frazeologicznego. Nachylenie było takie, że co kilkaset metrów musiałem się zatrzymywać. Mimo że wyłączałem wtedy stoper to i tak tempo kilometra wyszło między 8 a 9 minut. Drugi kilometr - tak samo. Ale najgorsze dopiero miało się zacząć: trzeci kilometr to ten ostatni przed górną stacją kolejki linowej którą narciarze wjeżdżają na górę aby zjeżdżać drugim, tym czynnym szlakiem narciarskim.
Na długo zapamiętam ten trzeci kilometr - szlak szeroki na 100 metrów, strasznie stromy a pod śniegiem... lód. Nie wiem ile razy się przewróciłem, w końcu poddałem się - nie było szans biec, nawet wchodzenie pod górę było momentami tak trudne że zjechałem w dół co chwilę zamiast wdrapywać się pod górę :) W końcu trawersując zbocze, szukając miejsc gdzie pod spodem była wysoka trawa (przy brzegach) jakoś dotarłem do początku niebieskiej trasy narciarskiej. Tempo kilometra mnie naprawdę zadziwiło: 15 minut 45 sekund :)
Nie mam niestety zdjęć z wiadomych powodów, ale wrzucę z poprzedniego wjazdu na inny szczyt, było podobnie bo to był szczyt zaraz obok (w Wiśle gdzie jesteśmy a ja wbiegałem zaraz obok - w Ustroniu) :)





Potem było już łatwo - szlakiem turystycznym z górnej stacji na szczyt Czantorii Wielkiej. Momentami stromo, ale to nic w porównaniu z poprzednim kilometrem. Co ciekawe - na górze była zupełnie inna pogoda: gęsta mgła, mocny wiatr, nawet śniegiem sypało chyba (a może z ziemi wiatr podnosił). Dobiegłem na szczyt i akurat miałem 4 kilometry na liczniku i 42 minuty (!). Obszedłem dokoła wieżę widokową (czyli byłem chwilkę w Czechach) i pobiegłem na dół. Wyprawa równie karkołomna, zjeżdżałem na tym stromym kilometrze na stopach jak na nartach z przerażeniem w oczach. Wywaliłem się znowu sporo razy w tym raz tak że wciąż mam lewe przedramię rozorane trochę :) No ale dotarłem na sam dół w czasie mniej więcej dwa razy krótszym niż na szczyt i zdążyłem na styk przed końcem lekcji jazdy na nartach.

Super było - zmęczyłem się sporo, chociaż trzeba przyznać że takie bieganie zimą po górach to jest trochę niebezpieczne :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ADs