Zastanawiałem się na czym się skupić w tej relacji - zwykle moje starty łączą zwiedzanie i bieganie, a w przypadku Islandii to zwiedzanie jest wyjątkowe. Kraj jest zupełnie inny niż pozostałe, przynajmniej ja nigdy takich krajobrazów jeszcze nie widziałem. Dlatego relację zrobię łączoną: zacznę od tego co było chronologicznie czyli zwiedzania a potem przejdę do samego biegu.
Pomysł na ten bieg urodził się w głowie Zbyszka z którym już wiele razy jeździliśmy na różne biegi. Było to już dawno, ale zawsze coś nie pasowało: bieg jest w wakacje więc albo wyjazdy rodzinne kolidowały albo potem pandemia pokrzyżowała wszystkie plany. Szczęśliwie w tym roku zagrało wszystko i udało się nam zapisać. Wybraliśmy obaj półmaraton i to jest dobry pomysł - dzięki temu można zwiedzać nie martwiąc się że zmęczymy nogi i nie damy rady dobiec. Poza tym dochodzi w Reykjaviku kwestia trasy, ale o tym później.
Bilety rezerwowaliśmy na początku czerwca (koszty wszystkiego opiszę na końcu). Raz mieliśmy sytuację podbramkową bo nam WizzAir przysłał informację że odwołano lot do Reykjaviku (a powrotny został bez zmian). Udało się jednak po prostu przesunąć termin wylotu i powrotu o dzień wcześniej i nie było tragedii. Mieliśmy trzy dni na miejscu - wylot środa wieczorem, przylot około północy, powrót w nocy z soboty na niedzielę.
Biegi były zaplanowane na sobotę rano, więc plan mieliśmy taki: czwartek i piątek zwiedzanie wyspy, sobota rano bieg, potem zwiedzanie stolicy i późnym wieczorem na lotnisko.
Miałem ogromne szczęście że udało mi się przez forum podróżnicze o Islandii na facebook'u znaleźć Tomka który zaczyna wynajmować mieszkanie i samochód turystom. Dzięki temu mieliśmy naprawdę super ofertę: mieszkanie w centrum Reykjaviku plus bardzo dobry na tą lokalizację samochód (roczna Dacia Duster) po bardzo dobrej cenie jak na warunki islandzkie. Poza tym z odbiorem i dowozem na lotnisko! Przylecieliśmy więc późno w środę na miejsce i po załatwieniu formalności poszliśmy spać w wygodnych warunkach własnego (wynajętego oczywiście) mieszkania z dwoma pokojami w centrum miasta.
Czwartek zaplanowaliśmy na zwiedzanie największej atrakcji - dwa tygodnie wcześniej wybuchł wulkan Reykjanes na Islandii w bliskiej (ok. 50km) odległości od stolicy. Dzień wcześniej zwiedzanie było niemożliwe z powody pogody, ale w czwartek otworzyli wejście więc to był nasz pierwszy punkt programu. Pogoda to oddzielny temat: w Polsce i większości Europy upały, u nas powyżej 30 stopni, a na Islandii maksimum dochodziło do 13 stopni. W dodatku często padało lub mocno wiało. Trzy warstwy w tym jedna wodoodporna to konieczność. Mile widziana czapka i rękawiczki nawet (ewentualnie kaptur i ręce w kieszeni). Samo wejście na wulka to ponad 6km w jedną stronę, które zajmuje 2-2m5 godziny w jedną stronę dla przeciętngo turysty. My szliśmy sprawnie więc zeszło nam poniżej 1,5 godziny w jedną stronę. I naprawdę warto było. Cała Islandia to w ogóle widok nie z tego świata. Pola lawy, pokruszone kamienie na których nic nie rośnie - widoki naprawdę jak z innych planet. Cała ta wyspa jest wynikiem działania wulkanów albo rozsuwających się płyt tektonicznych, ale tam gdzie ląd wynurzył się dawno oczywiście przyroda zajmuje się tym niegościnnym terenem, pojawiają się porosty, mchy, potem trawa, nawet trochę ziemi gdzie coś rośnie. Zależnie od części wyspy można spotkać: albo żadnych kompletnie zwierząt (często), albo owce gdzie jest mało roślinności, bardzo dużo koni tu hodują i tylko w jednym miejscu widziałem krowy (drugiego dnia).
Droga na wulkan to była oczywiście droga przez teren bardzo niegościnny: kamienie, pola zastygłej lawy (była tam obok erupcja rok temu po której zostały te pola lawy), prawie połowa trasy to przejście przez bardzo niewygodny teren z ostrymi kamieniami które usiały ogromny teren i nie da się tego obejść więc trzeba naprawdę mieć buty za kostkę z twardą podeszwą. A ja oczywiście w butach do biegania tam poszedłem :) ale uważając bardziej jakoś się udało dojść i obejrzeć z bliska wulkan. Fajna sprawa - taka gotująca się zupa (tylko troszkę bardziej gorąca) i wypluwająca w powietrze co chwilę pióropusze lawy.
Po zejściu na dół w planach była gorąca rzeka Reykjadalur. Nie daliśmy rady zrobić całej tej wędrówki (podobno godzina w jedną stronę) więc podszedłem tylko trochę. Zapamiętałem po pierwsze dużo owiec które się tam pasą mięszy ludźmi, hasając i skacząc nad strumykami, po drugie mnóstwo, ale to mnóstwo much które strasznie wkurzały, a po trzecie strumyki z których niektóre były zwykłe (czyli strasznie zimna woda), a niektóre gorące bo z pod ziemi wypływa ukrop śmierdzący zgniłymi jajami, to znaczy siarką. Te wody się mieszają więc podobno można się tam kąpać jak człowiek znajdzie odpowiednią temperaturę (wolałbym nie sprawdzać ;) ).
Następny krok szybkiej wycieczki po Islandii to był gejzer. Ale nie byle jaki tylko Geysir czyli gejzer od którego nazwy w wielu językach (w tym w polskim) wzięło się określenie tego typu naturalnej atrakcji. Krótko mówiąc: dziura w ziemi w której jest woda z której okresowo z powodu gorąca woda wytryskuje w górę na wiele metrów (bo zamienia się w parę jeszcze pod powierzchnią). Fajna sprawa - udało się nam zobaczyć na żywo i nawet nagrałem sobie na pamiątkę. Na nagraniu można spokojnie prześledzić jak pod powierzchnią robi się bąbel pary i wybucha.
Kolejny pujnkt programu to wodospad Gulfoss. Duży, piękny - zdjęcia tego nie oddają oczywiście, ale spróbujmy:
Następnie przejechaliśmy przez park Þingvellir (nie pytajcie mnie jak to się czyta), ale nie zatrzymywaliśmy się - to było podziwianie w ruchu, zresztą nie wiem za bardzo co mieliśmy tam zobaczyć, trochę krzewów, ale to pewnie dlatego że jestem laikiem w sprawach Islandii ;)
Na więcej nie starczyło czasu (miała być góra Esja jeszcze) - wejście na wulkan kosztowało nas ponad trzy godziny, więc wróciliśmy do mieszkania około zmierzchu (a na Islandii dzień w lato jest dużo dłuższy niż u nas).
W piątek ruszyliśmy na drugą trasę: najpierw wodospady. Pierwszy to Seljalandsfoss i drugi zaraz obok niego (kilka minut pieszo): Gljufrabui. Znowu niech wystarczą zdjęcia.
Potem po około 30 minut był następny: Skogafoss. Nie będę za wiele się rozpisywał - to oczywiście wygląda najlepiej w rzeczywistości i trudno oddać to zdjęciami czy opisem.
Po wodospadach ruszyliśmy na czarne plaże, najpierw Dyrhoaley gdzie widać je z góry wielkiego klifu na którym stoi latarnia morska. Bardzo ładny widok, mimo surowości tego miejsca - szerokie czarne plaże, ale oczywiście zimny ocean nie umożliwia żadnych kąpieli.
Potem podjechaliśmy na dół na tą czarną plażę - w Reynisfjara. Piękne i podobno niebezpieczne miejsce. Skały wystające z morza, zastygłe w formie pionowych słupów wulkaniczne formacje skalne od których wziął się pomysł na projekt głównej katedry w Reykjaviku - symbolu tego miasta. Czarna plaża wzięła swoją nazwę od kamieni z który ch się składa - małe (2-3cm) otoczaki czarnego koloru tworzą tą plażę. Tutaj było naprawdę ładnie, a ta niebezpieczność tego miejsca wynika z silnych fal które niestety nie raz już zabrały nieostrożnych turystów w morze.
Ostatni punkt to Vík, ale powiem szczerze ta poprzednia plaża była ładniejsza więc nie spędziliśmy tu czasu prawie w ogóle. Oryginalnie mieliśmy w planach jeszcze kanion Fjaðrárgljúfur, ale to 1,5 godziny jazdy w jedną stronę a nawet jeszcze potem Diamentową Plażę (Diamond Beach) ale to jeszcze dalej - nie daliśmy rady, trzeb było wracać do stolicy.
W stolicy szybki wypad na expo żeby odebrać pakiety, a ja jeszcze dokupiłem sobie żel (bo zapomniałem z Polski, wstyd). I już był koniec dnia i trzeba było iść do mieszkania szykować się na zagraniczne występy :) Jak zwykle przyszykowałem moje czerwone wdzianko, przypiąłem numer startowy, spakowałem rzeczy i na szczęście mieliśmy umowę że wyjdziemy z mieszkania na sam koniec dnia więc mogliśmy nie korzystać z depozytów, a na sam start mieliśmy tak blisko że poszliśmy na pieszo.
Rano okazało się że pogoda jest maratońska jeśli chodzi o temperaturę, nawet chyba bardzo przelotnie pokropiło. Natomiast niestety strasznie, ale to strasznie wiało - wg prognozy około 30km/h. Założyłem pod moją czerwoną koszulkę jeszcze taką z długim rękawem termoaktywną. Poszliśmy na start ze Zbyszkiem, schowaliśmy się jeszcze żeby się ogrzeać (strasznie wyziębiał ten wiatr) do budynku gdzie były przebieralnie, a potem rozdzieliliśmy się i ja zrobiłem rozgrzewkę. Niecałe 2km, ale była porządna - dookoła fajnego jeziorka w centrum Reykjaviku, z ćwiczeniami, przebieżkami - byłem gotowy do startu. Plan był taki żeby zacząć na czas między 1:30 a 1:32 (taki był plan minimum i maksimum, garmin przewidywał 1:31:30). Na starcie było trochę Polaków, pogadałem z trzema biegaczami (dzięki!).
No i wreszcie - start! Ruszyliśmy z kopyta - najpierw troszkę kluczenia po mieście i wybiegliśmy na wybrzeże wzdłuż którego wiodła prawia cała trasa. Wiało niemiłosiernie, w pewnym momencie po prostu przesunęło mnie w bok w trakcie lotu i wpadłem na biegacza który biegł po mojej prawej stronie. Chowałem się za innych, dawałem zmianę żeby ich odciążyć - zrobiła się taka nieformalna grupa na półtorej godziny w połówce ewentualnie 3 godziny w maratonie (oba dystanse biegły razem). Początek wyszedł mi za szybko - pierwsza piątka po 4:12/km, udało się to ogarnąć i trzymałem tempo mając jakeś 20-25 sekund zapasu do planu maksimum. Druga piątka więc była zgodnie z planem po 4:17/km. Biegło mi się bardzo fajnie, chociaż był to oczywiście spory wysiłek. Najgorsze były podbiegi pod wiatr - wtedy naprawdę tempo spadało nawet do około 5 minut na kilometr. Mimo to niewiele odstawałem. Trzecia piątka po 4:21 i w tym momencie średnie tempo było idealnie na 1:30 na mecie. No ale wtedy właśnie zaczął się najgorszy odcinek - zawróciliśmy i wiatr zaczął dużo bardziej przeszkadzać. W ogóle nie wiał on jakoś ciągle tak samo z taką samą siłą czy z tej samej strony. My też dużo kluczyliśmy wzdłuż brzegu jak widać na mapie. Ale były momenty że było pod wiatr lub pod górę i to naprawdę stawiało momentami człowieka prawie w miejscu. Czwarta piątka więc wyszła po 4:22/km. Mimo to na samej końcówce 1,28km (bo zegarek mi więcej zliczył - co jest normalne bo zakręty na pewno nie biegłem po ścieżce atestacji) wyszło mi tempo 4:16! Poza tym ta czwarta piątka wcale nie była wolno - walczyłem tam i z górki potrafiłem biec 3:50/km! Było ciężko, ale wbiegłem w super nastroju z finiszem w czasie
1:31:29
Zbyszek który miał kontuzję achillesa dwa miesiące przed biegiem na szczęście chyba go wyleczył - bo wszedł na wulkan i przeżył, a sam półmaraton przebiegł w 2 godziny (a baliśmy się czy da ukończyć). Na szczęście wygląda że akurat tuż przed biegiem przeszło i pomogło to rozciąganie zalecone przez fizjoterapeutę (oprócz oczywiście odpoczynku, oziębiania i podnoszenia). Wróciliśmy więc w super humorach do domu i na wieczór jeszcze zaliczyliśmy spacer po stolicy Islandii z odwiedzinami katedry (ale tej katolickiej) a na koniec dnia nasz gospodarz zawiózł nas na miejsce połączenia płyt tektonicznych amerykańskiej i euroazjatyckiej a potem na lotnisko. Gdzie ze skromnym prawie 2-godzinnym opóźnieniem wylecieliśmy do Warszawy.
Sam wyjazd był naprawdę udany - jeden z najlepszych bo zagrało i zwiedzanie i sportowa część. Nie było za długo ani za krótko moim zdaniem - więcej takich wyjazdów :) !
Wiele osób pyta o koszty takiego wyjazdu, rzeczywiście Islandia jest bardzo droga. Więc wrzucam podsumowanie kosztów na osobę w sierpniu 2022:
Bilety WizzAir 923zł
Mieszkanie 3 doby 750zł
Samochód 3 doby 700zł
Paliwo (900km) 250zł
Jedzenie, parkingi - min. 200-300zł ale jak się kupuje w sieciówce produkty, obiad w restauracji to koszt 200zł od osoby za jeden posiłek.
Razem minimum za 3 doby 3000zł, ale uprzedzam że mieliśmy sporo szczęścia że znaleźliśmy bardzo dobrej jakości mieszkanie i samochód w centrum Reykjaviku. Koledzy których spotkaliśmy na lotnisku płacili więcej za miejsca w hostelu (więc wspólny pokój i łazienka, nieporównywalnie gorszy standard).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz