poniedziałek, 23 września 2024

Walencja 6/16: Półmaraton Dublin

Wyjazd do Dublina był nietypowy - mieliśmy lecieć jak zwykle we dwóch z kolegą Zbyszkiem, częstym gościem na tym blogu, ale z powodów osobistych musieliśmy pozmieniać plany i poleciałem sam. Już nawet sprawdzałem czy nie wziąć córki albo dwóch, ale napięty program (zaraz o tym więcej) przekonał nas że to nie miałoby sensu. 
Program był taki że wylot z Modlina był o 5:55! Ode mnie dojechać tam to minimum 45 minut (w dzień nawet grubo ponad godzina), więc pobudka była po trzeciej… spakowany już byłem, a potem: „golę się wieczorem to tylko zakładam płaszcz i wychodzę” - czyli jak u Bareji. Ale dało radę - samochodem pod lotnisko, pobyt tylko półtorej doby to parking pod lotniskiem nie wyszedł drogo, a własnym samochodem to jednak najwygodniej. Odżałowałem 24 złote na szybką kontrolę (nie było potrzeby tak naprawdę) i czekałem sobie na wylot pod bramką. 
Sam lot to trzy godziny, próbowałem spać (poduszka na szyję to super sprawa), sąsiadka z siedzenia obok oblała mnie kawą (pewnie żebym się nie wyspał ;) ), ale w sumie trochę odpocząłem i zacząłem dzień w Dublinie o 8:00 rano w dobrej formie (zmiana czasu o godzinę wstecz).


Najpierw dojazd do centrum - kupiłem przed lotniskiem autobus - 16 euro w obie strony to chyba nie za dużo. Dojechałem aż za centrum - bo tam był pierwszy punkt programu: muzeum piwa Guinness. Super sprawa - polecam bardzo. Są różne pakiety, mój był najtańszy (20 euro, tylko że ja kupiłem późno - dzień wcześniej i było o 10 drożej) w tym było jedno piwo - serwują je tutaj w „pintach” czyli porcja to niecałe pół litra. Do tego mała próbka jeszcze w jednej z sal, natomiast zwiedzanie jest we własnym tempie - przewodnik tylko zrobił krótkie wprowadzenie. Samo muzeum to wysoki na chyba siedem pięter budynek w starej warzelni, na każdym piętrze inny temat: historia, skład, proces warzenia, robienie beczek itd. Bardzo mi się podobało zwiedzanie w takiej formie - zwykle jak z córkami jesteśmy w takich miejscach to nie mogę więcej czasu poświęcić tam gdzie bym chciał. No chyba że to interesuje wszystkich w naszej rodzinie :) Na samym szczycie muzeum była piwiarnia, gdzie dostaje się swoje piwo wykupione w pakiecie i można podziwiać panoramę Dublina pijąc przy stolikach głównego aktora czyli piwo Guinness. Spojrzałem na park Phoenix gdzie następnego dnia miałem wylewać siódme poty, odpocząłem i zjechałem windą na sam dół. A tam sklep z pamiątkami - bardzo fajny kufel z logo Guinnessa sobie kupiłem i wybrałem się na drugi punkt programu. 

Drugi punkt na liście był… równie alkoholowy, a właściwie jeszcze bardziej alkoholowy: destylarnia whisky Jameson. Bilet też kupiłem dzień wcześniej przez internet (w obu przypadkach wejście było na konkretną godzinę) i tym razem w cenie było oprowadzenie przez przewodnika. Zaczęło się od tego że dostaliśmy drinka z whisky Jameson (do wyboru trzy rodzaje) i z tym drinkiem chodziło się po muzeum. Naprawdę fajnie zrobione to było: przewodnik opowiedział o historii, procesie destylacji itd. W kilku salach gdzie były różne eksponaty do wąchania, oglądania, prezentacje multimedialne, stoiska jak w sali chemicznej trochę :) A najlepsze było na końcu - degustacja połączona z opowieścią jak pić whisky. 
W sumie w dość krótkim czasie wypiłem jedno piwo, jedną próbkę piwa, jednego drinka z whisky i trzy degustacyjne (czyli malutkie) porcje whisky. Niby niedużo jak spojrzeć na jedną rzecz, ale jak się to zsumuje to trochę tego alkoholu było! Przez jakąś godzinę miałem uczucie że nie jestem całkiem trzeźwy :) szybko to minęło bo chodziłem na świeżym powietrzu cały czas. 

 

A co było potem? Kolejne atrakcje - oznaczyłem sobie pinezkami przed wylotem to co chciałem zobaczyć - było tego sporo, jednak Dublin nie jest za duży i te atrakcje są blisko siebie. Nawet nie kupowałem biletów na autobusy - wszędzie chodziłem na pieszo. 

Najpierw do hostelu zameldować się, tam odpocząłem trochę i na miasto. Zobaczyłem Szpilę, katedrę św. Patryka, zamek dubliński, ratusz, kościół Christchurch z przejściem nad ulicą, park św. Stefana, dzielnicę pubów, mosty Ha’penny, Becketta, Kolegium Trójcy Świętej (uniwersytet) no i park Phoenix który zwiedziłem dokładnie w niedzielę (monument Wellingtona i krzyż papieski).


Pinezek było sporo, ale szło sprawnie - były blisko siebie, pogoda była irlandzka - pochmurno raczej, na szczęście nie padało gdy byłem na zewnątrz i zdążyłem wszystko spokojnie zobaczyć, zjeść coś na mieście, a nawet odwiedzić polski kościół w Dublinie i być na mszy niedzielnej (w sobotę wieczorem) po polsku. Martwiło mnie trochę to że zrobiłem prawie 25 tysięcy kroków tego dnia i spałem krótko z racji wczesnego wylotu. Gdybym miał biec maraton to byłaby recepta na porażkę, na szczęście przy półmaratonie nie ma takiego problemu. Położyłem się więc wcześnie spać - przed 22 lokalnego czasu (w Polsce jest o godzinę później - jednak latać na zachód jest łatwiej z punktu widzenia akomodacji do strefy czasowej) i miałem nadzieję na dobry sen. 

Nocleg miałem w hostelu - drugi raz w życiu (poprzednio w Edynburgu), mimo tego że było 6 osób w pokoju udało się wyspać! Po piątej obudził mnie chłopak śpiący piętro niżej, ale jeszcze zasnąłem i w sumie wstałem około 6:30, a budzik nastawiłem na 7:00. Start był o 9:00 - czasu było więc sporo. Bardzo szybko umyłem się, ubrałem i poszedłem zjeść żeby nie było przebojów z żołądkiem. Zrobiłem owsiankę proteinową na wodzie (zawsze robię na mleku, ale przy tak dużym wysiłku lepiej nie ryzykować z mlekiem). W sumie źle zrobiłem że to była proteinowa owsianka, powinna być zwykła... Poza tym baton energetyczny Clif z masłem orzechowym i czekoladą plus jeden izotonik. 
Znowu muszę napisać o piciu. Ostatnio mam problemy z tym że często muszę korzystać z łazienki i to nagle - ale tym razem to mogło być przez wizytę w muzeum Guinnessa :) ja nie piję piwa za często - więc nawet jedno widocznie tak zadziałało…
Spakowałem się, wymeldowałem z hostelu i zostawiłem na przechowanie torby, a sam wziąłem tylko telefon, dwa żele wodne High5 z kofeiną i resztę izotoniku w butelce w łapę i poszedłem na start. Tak dokładnie to na obrzeże parku Phoenix, a stamtąd autobusem podstawionym przez organizatorów na miejsce startu - szkoda nóg żeby te trzy kilometry dokładać, i tak miałem już w nogach około dwa żeby tam dojść. Na miejscu byłem wyjątkowo wcześnie jak na mnie i to było super uczucie. Jeszcze jakiś nerwo-sik, rozgrzewka 2,5km - taka poprawna: trucht, ćwiczenia w biegu typu skipy, przebieżki, drugi nerwo-sik i wszedłem w swoją strefę startową. Stanąłem zaraz za zającami na 1:30 - bo plan maksimum był żeby złamać 1:30 a plan minimum złamać 1:31, albo poprawić wynik z wiosny w Warszawie. Na zegarku ustawiłem sobie wirtualnego partnera na 4:15, automatyczne łapanie okrążeń co pół kilometra i chciałem biec wg zegarka na ekranie wirtualnego partnera.
Martwił mnie profil trasy - były spore podbiegi i to trzy, podejrzewałem że tak jak zwykle one mnie zaorają, w dodatku na sam koniec biegu był ten trzeci… a wtedy zwykle człowiek nie ma już siły.
Na starcie zobaczyłem jedną biegaczkę z Polski - też na 1:30, to naprawdę bardzo szybki czas dla kobiet, gratuluję. Biegaczy było naprawdę sporo - tłum w obie strony!



Po starcie trzymałem się za zającami - i tak było zaraz za nimi sporo ludzi i ciężko by było wyprzedzić, zresztą po co - oni biegli na 1:30 a to wynik (wg garmina, wg przeliczenia z ostatnich biegów i wg mojej samooceny) powyżej moich możliwości - szczególnie biorąc pod uwagę trasę w parku, profil trasy, wczorajsze zmęczenie nóg… więc pierwsze 1-2 kilometry biegłem za nimi w stałej odległości i o dziwo - automatyczne okrążenia co 500m wskakiwały idealnie według planu. Zacząłem ufać tym zającom i biegłem dalej za nimi. 
Początek biegu zawsze jest fajny - zmęczenia jeszcze nie ma, kibiców było całkiem sporo jak na duży park gdzie oni chyba musieli sporo dojechać i dojść. No ale biegaczy miało być 8 tysięcy, chociaż w wynikach widzę że 6.500 jest - więc pewnie sporo było tych kibiców z powodu dopingu dla swoich znajomych.
Biegłem za tymi zającami do pierwszego wodopoju, tutaj nie chciałem przepychać się w walce o wodę z całą grupą na 1:30 więc troszkę przyspieszyłem i podbiegłem do picia przed grupą. Napiłem się dwa łyki, reszta na głowę i kark (tak robiłem na każym punkcie z wodą) i pobiegłem dalej.
Pogoda była super do biegania - ja mocno się grzeję więc wole jak jest zimno. Tutaj był 14-15 stopni więc tylko minimalnie za ciepło, ale trochę wiało i były momenty że wiatr w twarz odczuwalnie spowalniał. Próbowałem się wtedy chować, ale szczególnie pod koniec nie było czasami za kogo - stawka była rozciągnięta. Jednak prawie cały czas biegłem wśród innych biegaczy. Deszczu nie było, chociaż przed biegiem coś w rodzaju mini-mżawki było. Generalnie pogoda nie była w 100% idealna, ale jak dla mnie to prawie idealna. 


Oznaczenia dystansu były tylko w milach - bardzo dziwne bo w Irlandii używają kilometrów (np. na znakach drogowych). Ale muszę przyznać że to mi się podobało - dużo łatwiej liczy się do 13 niż do 21 :) i trochę sam siebie człowiek oszukuje: jeszcze tylko 5 mil brzmi dużo lepiej niż „jeszcze 8 kilometrów” albo 3 mile versus 5 kilometrów :)
Zegarek łapał co pół kilometra okrążenia automatycznie i widziałem że idzie jak po sznurku: powinny być 2:07-2:08 i tak było! Zresztą musiało tak być bo biegłem cały czas przed zającami i nawet powolutku się przewaga powiększała nad moim wirtualnym partnerem. Starałem się nie przyspieszać i mi to wychodziło. Jak zwykle podzieliłem półmaraton na trzy części po 7km i tłumaczyłem sobie: w pierwszej wstrzymuj konie, w drugiej staraj się utrzymać to tempo za wszelką cenę, w trzeciej możesz przyspieszyć.
Po pierwszej siódemce rzeczywiście zaczęły się schody. Profil trasy wygląda tak:


Pierwsza tercja miała podbieg na samym początku, gdy tego jeszcze tak nie czuć. Potem nabył cały czas zbieg. Druga tercja to dwa podbiegi (mały i duży) i tutaj zacząłem tracić sekundy z przewagi do wirtualnego partnera, ale nadal ta przewaga była. Musiałem się napracować żeby nie zwolnić i pamiętam to jak było trudno, ale udało się. Tętno wzrosło, ale zacząłem wyprzedzać innych biegaczy (mnie okazjonalnie też ktoś wyminął, nawet jeden Polak który jednak jako dziecko musiał wyjechać z Polski bo znał tylko kilka słów po polsku).
Szło dobrze, nadal jeszcze mnie trzyma duma z tego jak dałem radę. Nie odpadłem na tych podbiegach, troszkę wolniej one weszły, ale były też i zbiegi na których odrabiałem trochę.
Wreszcie przyszła ostatnia tercja. Biegłem nadal przed zającami - to był super znak, bo wystartowałem zza nich. Czułem że jest ciężko, ale jak ma być w końcówce wyścigu?? Ostatni odcinek był częściowo przez otwarty teren - tam gdzie stoi krzyż papieski (zbudowany na mszę Jana Pawła II podczas jego pielgrzymki pod koniec lat 70-tych, podobno ważna rzecz w Irlandii). Odhaczyłem sobie więc w pamięci ostatnią pinezkę z google’a ;) i walczyłem dalej. Początek tej trzeciej tercji to duży podbieg, ale nie był bardzo strony i o dziwo - nie zwolniłem chyba wcale. Potem odcinek w otwartym terenie i to tutaj był ten moment że wiało w twarz i nie miałem za kogo się schować przez jakiś czas. Musiałem jednak chyba trochę zwolnić bo zacząłem słyszeć coś jak pociąg - a to była po prostu grupka na 1:30 z zającami :) oczywiście przetrzebiona mocno. Nie dałem im się do mnie zbliżyć i udało się utrzymać tempo.
Wreszcie nadszedł kulminacyjny moment poranka - ostatni podbieg. To było straszne - w nogach 20 kilometrów a tu widzisz jak zadrzesz głowę ze górą biegną ludzie. No i to są biegacze przed tobą którzy zawijasem z nawrotką 180 stopni tam wbiegli chwilę temu. Nie było innej opcji - mimo walki te dwa okrążenia (#40 i #41 czyli od 19,5km do 20,5km) wyszły w 2:18 i 2:13. Patrzyłem już wtedy co chwilę na zegarek bo przewaga na wirtualnym partnerem wynosiła… 1 sekundę! Co prawda w połowie biegu był moment że była i strata 2 sekundy, ale większość czasu to była przewaga ponad 10 sekund, nawet bywało 20 chwilowo.
I teraz największa duma z tego biegu: ostatnie pełne okrążenie (20,5-21km) przy ciężkiej walce ze sobą wyszło w 2:07,6 czyli idealnie założone 4:15/km. Było ciężko - chciałem biec szybciej, ale nie dało rady i wyszło „tylko” tyle. Na a potem końcówka: powinno być niecałe 100 metrów ale zawsze zegarek więcej policzy bo nie biegnie się idealnie na zakrętach po wewnętrznej itd - więc mój zegarek naliczył tej końcówki 190 metrów. Przy tej prędkości te dodatkowe ponad 90 metrów oznacza prawie 24 sekundy! Na szczęście zegarek był nastawiony na tempo 4:15 (ach ten garmin nie pozwala dokładnie co do sekundy tylko co 5sek/km, na szczęście akurat tutaj pasowało). Tempo na półtorej godziny w połówce to 4:16/km czyli zegarek już pokazywał tempo które zaoszczędzało 21 sekund (bo 1sek/km). Wszystko było na styk i mogło zabraknąć tych dosłownie 3 sekund. Prawdę mówiąc nie robiłem wtedy aż takich szczegółowych przeliczeń bo nie miałem tych danych - na trasie oznaczenia były w milach i raczej nie były z aptekarską dokładnością ;) ale na tym masakrycznym ostatnim podbiegu zające zrównały się ze mną - więc wiedziałem że „idzie na noże” i na ostatni płaski odcinek przyłożyłem się.
Te ostatnie 190 metrów przebiegłem w tempie… 3:52/km! Wpadłem na metr z rozpostartymi ramionami jak nie przymierzając Feniks powstający z popiołów i zatrzymałem zegarek na 1:29:59 :) !
Wynik oficjalny to:

1:29:55

Były trzy maty pomiary czasu na starcie, też kilka na mecie. Ja włączyłem zegarek na drugiej - pewnie stąd różnica. 


Na mecie szczęśliwy, nie zauważyłem że obiektyw był zapocony :)

 


Medal naprawdę piękny zrobili - jeleń dlatego że w tym parku jest ogromne stado jeleni


Statystyki wyniku:
Czyli w pierwszych 5,37% wszystkich którzy ukończyli - super wynik. W kategorii 9,26% a w kategorii wiekowej 10,77% (widać stare dziadki jak ja szybko biegają ;) i więcej procentowo kończy przede mną) ;)
 


Na mecie pogratulowałem temu Polakowi - rocznik 1990 to jednak robi różnicę - był jeszcze pół minuty szybciej niż ja na mecie. Porobiłem zdjęcia, zadzwoniłem do domu, poleżałem na trawie napawając się tym jak dobrze mi poszło i zebrałem się. Najpierw spory spacer, potem autobusem do wyjścia z parku, znowu te prawie 2km do hostelu - tam prysznic, chwilka na regenerację i na miasto. Obiad, dokupienie brakujących pamiątek i prezentów dla moich czterech dziewczyn w domu i na lotnisko. Tam jeszcze trzecia runda zakupów i już samolot.
Bardzo się cieszę z tego biegu i wyjazdu - niby tylko półtorej doby, ale bardzo dużo się udało zobaczyć i zwiedzić, a przede wszystkim bardzo dobrze wyszedł mi ten bieg. Oj żeby taki sam nastrój był po Walencji 1-go grudnia! Z tego dzisiejszego wyniku to wygląda że trening pod 3:10 może mieć sens! Ale jeszcze dycha wcześniej - skoro czas z połówki idealnie pasuje do czasu z 5km to może uda się to 4:04/km utrzymać na dychę?

Wykres tempa i szczegóły dla mnie na później:


 


Trochę zdjęć na koniec:


Pinta Guinnessa na szczycie muzeum

Drink z whisky Jameson przed rozpoczęciem wycieczki

Widok na park Phoenix z muzeum Guinnessa. Tam był półmaraton - widać Monument Wellingtona

Konie z dorożkami przez muzeum Guinnessa

Katedra św. Patryka

Kościół Christchurch

Zamek Dubliński

Ratusz w Dublinie

Widok w drugą stronę - typowa ulica w centrum

Rzeka Liffey

Most Beckett'a

Monument Wellingtona

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ADs