Piękna pogoda i piękna impreza - tak ten dzień zapamiętam. Rano było jeszcze dość rześko, ale słonecznie i w słońcu już było przyjemnie. A mieliśmy wystartować dopiero o 11:00! Co prawda jak co roku w noc poprzedzającą półmaraton jest zmiana czasu, więc ta 11:00 rano to była dla nas (biologicznie) 10:00, ale i tak było to już trochę późnawo względem najgorętszej części dnia.
Wybraliśmy się z Żonką razem na start znacznie wcześniej i akurat przypadkiem po drodze spotkaliśmy grupkę biegaczy z naszej wioski - zabraliśmy się więc darmowym przejazdem samochodem do metra (dzięki Bogdan, Ania i Kazik!). Tam z przesiadką podjechaliśmy na stację Stadion i mieliśmy całą godzinę na miejscu. I fajnie było - zdążyliśmy spokojnie się ogarnąć, oddać depozyt, ja dwa razy w toi-toi'u byłem, zrobiłem rozgrzewkę 2,5km i w sam raz wszedłem w miejsce startowe na końcu czerwonej strefy (czyli na czasy poniżej 1:30). Zaraz za mną zaczynała się strefa żółta na czasy od 1:30 i stały tam zające na taki właśnie czas.
Po krótkiej chwili być "Sen o Warszawie" zgodnie z tradycją i ruszyliśmy! Plan miałem na ten beig taki, aby pobiec pierwszą połowę na 1:30 a potem przyspieszyć. Plan maksimum to było złamanie 1:29, plan minimum - złamanie 1:30. Początek jest fajny - start z mostu, długa prosta aż do ronda przy rotundzie. Ale trochę za trudno mi się biegło. Tempo trzymałem idealnie chyba bo zegarek pokazywał 4:14/km, ale oznaczenia kilometrowe pokazywały że jest wolniej i te zające na 1:30 wcale nie były z tyłu daleko, tylko bardzo blisko. I zbliżały się. Tętno miałem 172 - co jest moim normalnym tętnem na półmaratonie, ale jednak na początku jest zwykle niższe, potem dopiero rośnie. Zaczynałem odczuwać że biegnie mi się za ciężko jak na ten etap biegu. No i wiedziałem czemu tak było - nie wiem czemu wpadłem na głupi pomysł dwa dni wcześniej żeby wrócić z centrum Warszawy (dokładnie to właśnie z Rotundy PKO BP obok której przebiegliśmy na początku biegu) do domu po konferencji na której tam byłem z pracy. A to było ponad 18km, biegłem spokojnie, ale jednak kilometry w nogach były i to moim zdaniem spowodowało że biegło mi się ciężej.
Zające mnie powoli doganiały, ale wciąż były tuż za mną. W końcu zrównaliśmy się i mimo ze zegarek i też znaczniki kilometrów wciąż mówiły że jest mała nadróbka (ale znikoma - tempo było super). Tak jak planowałem pierwszą połowę przebiegłem dokładnie na czas na mecie 1:30 - czyli tempem 4:!6/km. Co do sekundy to na 10km miałem 42:37 (a to jest 3 sekundy szybciej niż plan - czyli idealnie). Niestety czuć było że będzie ciężko. Mimo to starałem się psychicznie to wytrzymać i ciągnąłem obok zająców tak długi jak się dało.
Kibice byli świetni - zaraz za połową zawraca się i wbiega na Wisłostradę, wiadomo że przy trasie szybkiego ruchu, gdzie nie ma mieszkań było ich mniej, ale tak ogólnie to było ich sporo, byli żywiołowi i naprawdę fajnie się biegło. Pod koniec to nawet miejscami był szpaler kibiców z obu stron.
Na razie jednak jesteśmy na Wisłostradzie - zające na półtorej godziny konsekwentnie, chociaż bardzo wolno mi uciekają. Nic to, na razie mam nadróbkę - myślę sobie, ale jednak na najbliższym znaczniku kilometra okazało się że nie :) Moje tempo średnie z zegarka też powolutku spada - z 4:14 średnio do 4:16. Mimo to staram się nie zwalniać. Jest ciężko, czuję że biegnę trochę wolniej, ale staram się jakoś to ogarnąć. Robię sobie rewizję planów i za plan minimum staram się obronić 1:30 na początku wyniku, nieważne ile tam sekund jeszcze będzie. Znaczniki kilometrów są trochę niedokładnie rozstawione, ale mniej więcej wyliczam sobie że mam stratę 25 sekund (bo tempo z zegarka niby 4:16, ale zegarek policzył mi więcej dystansu, więc zawyża tempo). Wychodzi mi że jak się ogarnę i nie będę tracił to obronię ten wynik poniżej 1:31. Zawiązałem więc sobie koszulkę w supeł żeby ulepszyć chłodzenie (goły brzuch pewnie wyglądał komicznie), polewałem się sporo wodą na głowę na punktach (ale woda była w małych kubeczkach gdzie zwykle było tylko trochę wody na dnie, więc za dużo tej wody nie mogłem wylać). Było ciężko, ale tempo jakieś takie na granicy akceptacji utrzymywałem.
W końcu drugi raz na moście jesteśmy - już tylko trochę pokluczymy po Pradze i będziemy! Jest ciężko, ale w sumie jestem dumny z siebie że nie odpadłem psychicznie. Po drodze kolejnego znajomego (Kuba z Poznania) spotkałem i pozdrowiłem, nie wiedzieć czemu dzisiaj to ja byłem szybszy, ale nie mam sił na nic poza przebieraniem nogami. Kibiców coraz więcej, doping coraz lepszy, jeszcze ostatni (łagodny) podbieg, ostatni wiadukt (na szczęście nad nami, nie wbiegamy na niego), ostatni zakręt i prosta do mety! Przyspieszam bo naprawdę już jest wszystko na styk. Garmin twierdzi że ostatnie 100 metrów było w tempie 2:51/km (!), wpadam na metę, zatrzymuję zegarek - wyszło mi trochę lepiej niż oficjalny czas, ale i tak ten oficjalny wyszedł :)
1:30:59
No jest super, szkoda że nie było lepiej, ale ten piątkowy bieg to była pomyłka. Niby trenuję pod maraton i ten start był trochę z marszu, ale trzeba było się lepiej przygotować. Mam zamiar to teraz poprawić - bo za cztery tygodnie półmaraton w Kownie. Plan więc teraz jest taki, żeby te trzy tygodnie zrobić cięższe z długimi biegami rzędu 32km w weekendy, ale ten ostatni tydzień odpuścić mocniej niż tym razem i w Kownie co najmniej złamać te 1:30!
A tymczasem na mecie - wiadomo, zdjęcia, wywiady (ale nie ze mną), odebrałem napoje i poszedłem na trasę znaleźć Żonkę. Wybiegała z późniejszej strefy, więc udało mi się na skróty cofnąć dwa kilometry (po drodze dopingując biegaczy w stylu "szybciej, szybciej bo medale się kończą" albo "jeszcze tylko siedem kilometrów!"). Odnalazłem ją i dołączyłem na ostatnie dwa kilometry żeby pomóc psychicznie. I chyba się udało bo miała drugi czas w półmaratonie z wszystkich swoich "połówek", a biegła ich już sporo.
Potem szybko na pociąg i do domu - sprawdzić czy córki zajęły się najmłodszą siostrą i nie rozniosły domu (na szczęście nie - muszę je pochwalić). I tak totalnie zmęczeni, ale oboje bardzo zadowoleni spędziliśmy tą piękną niedzielę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz