Jeszcze nie opadły emocje po wczorajszym biegu więc jeszcze na gorąco spróbuję go opisać. Krótko mówiąc - to co zapamiętam z wypadu do Lozanny, to widoki i zmęczenie. Całe szczęście że biegłem półmaraton a nie cały - wtedy pewnie bym tak dobrze tej wyprawy nie wspominał, ale po kolei.
Wypad był na półtorej doby tylko. Córki coraz większe i żal je zostawiać w domu, ciągnąć tyle kilometrów na tak krótko też nie pasowało (chociaż po fakcie żałowałem - nie nudziłyby się), poza tym praca - wiadomo. Więc rano wcześnie samolot, na miejscu byliśmy przed 10. Byliśmy bo było nas dwóch muszkieterów, tak jak w Los Angeles, Liverpoolu, Londynie, Frankfurcie i Wiedniu i w sumie w Rzymie, chociaż połowa z tych biegów to była też z naszymi rodzinami a nie sami. No więc przyjechaliśmy, szybko samochód i na expo odebrać pakiety:
Potem zakupy - wiadomo musiały być sery w Szwajcarii na kolację i śniadanie. A jest ich tam trochę ;)
Ceny pominę milczeniem, no dobra to może krótko: w porównaniu do Warszawy średnio 3,5x wyższe (a to nie był Zurych tylko dużo mniejsze miasto blisko Francji gdzie jest dużo taniej).
A potem zwiedzanie. Zahaczyliśmy o zamek Chillon:
a w drodze powrotnej o trasę półmaratonu: start w La Tour de Peilz, potem Vevey gdzie późniejszy współzałożyciel firmy Nestle wynalazł mleczną czekoladę i dalej wśród obłędnych jesiennych widoków wzdłuż Jeziora Genewskiego i winnic aż do Lozanny. Meta była umiejscowiona przed Muzeum Olimpijskim, przy porcie, gdzie było też expo. Samo expo to raczej niewielkie, w sumie w samym maratonie pobiegło poniżej 1300 osób. W połówce już znacznie więcej - 4500, była też dycha i biegi dzieci.
Lozanna mi się strasznie spodobała, cały ten region przy Jeziorze Genewskim jest przepiękny. Może to częściowo zasługa pięknej jesiennej pogody którą mieliśmy. Słońce przygrzewało nawet całkiem, całkiem. Wszędzie pełno kolorów, może nie tak pięknych jak u nas (u nas już liście mają pełną paletę barw, tam jeszcze chwilkę na drzewach spędzą) ale i tak było cudnie. Chwilę odpoczęliśmy w hotelu, ja jeszcze skoczyłem na zakupy małych prezentów dla moich trzech dziewczyn i podjechaliśmy na chwilę jeszcze obejrzeć centrum Lozanny - wokół katedry (podobno przekonwertowana na protestancką). Tereny oczywiście stricte alpejskie. Żeby dojść ten kilometr z nadbrzeża do centrum trzeba pokonać taką różnicę wysokości że wybudowali sobie w tym celu... metro! Można by to nazwać kolejką górską pewnie, chociaż nie wiem - nie widziałem bo wjechaliśmy samochodem :)
W sumie więc nie zmęczyłem się dużo tego dnia, zresztą półmaraton nie jest aż tak nie wybaczający jak pełny maraton, więc nie sądzę żeby to mi coś następnego dnia przeszkodziło.
W nocy była zmiana czasu - dobra nasza! Spanie to jest to co tygrysy lubią najbardziej. Ja niestety miałem trochę rozwalony zegar biologiczny bo ostatni tydzień z powodu natłoku pracy spałem dużo za mało. Mniej więcej dałem radę to nadrobić i czułem się bardzo dobrze. Ogarnęliśmy śniadanie (znowu sery - wkrótce się okaże czy na niebieskim serze można dobrze biegać ;) ), pakunki, hotel i... jedziemy na głosowanie :) Ja zagłosowałem wcześniej korespondencyjnie w Polsce, ale kolega dopiero tego dnia. Szybko do Genewy do naszego przedstawicielstwa przy ONZ gdzie zorganizowano punkt oddawania głosów, potem do Lozanny zostawić samochód, pociągiem do La Tour de Peilz i jak to było u Barei:
I jest za piętnaście siódma!
To jeszcze mam kwadrans.
To sobie obiad
jem w bufecie,
to po fajrancie już nie muszę zostawać,
żeby jeść, tylko
prosto do domu.
I góra 22.50 jestem z powrotem.
Golę się. Jem śniadanie i
idę spać.
a w naszym przypadku było jeszcze trochę ponad godzinę do startu to zdążyliśmy przebrać się i oddać do depozytu wszystko - o 13:00 depozyty odjechały ciężarówkami na metę czyli 21,0975km dalej, w Lozannie. Sam start się chwilę (5 minut) opóźnił - miał być o 13:45. Stanąłem w niebieskiej strefie, kolega miał zieloną, ale ja stanąłem w końcówce tej strefy i to był błąd. Po starcie było wąsko i tłoczno i o wyprzedzeniu nie było mowy a zające na 1,5 godziny stały dość daleko przed mną. No a ja chciałem biec na 1:27:00 czyli po 4:07/km (zające miałyby tempo 4:16/km). Przy okazji pozdrawiam kolegę Ludwika, który mnie zagadał na starcie - co mnie zdziwiło bo miał napisane "Louis" :) no ale mieszka we Francji, zapewne wiele lat.
Start mnie zmylił - przebiegłem przez bramę, włączyłem zegarek, trochę się przykorkowało i nagle maty na ziemi - no rany Julek, znowu to samo. Kiedyś zawsze był maty, teraz są czasami po bokach czytniki i to mnie zmyliło - włączyłem za szybko zegarek. nie było czasu na restart - biegłem z małym błędem po prostu.
Na początku nie dało się wyprzedzać, zające z przodu, my robimy jakieś rundki po La Tour de Peilz i jest ciągle w górę albo w dół. Dobra, myślę sobie, przecierpię to - biegnę wolniej to się nie zamęczę, potem nadrobię. No tylko ten tłok powoduje że czasami na zakrętach to zwalniam strasznie.
Przed biegiem zagadałem do zająca jaki jest profil trasy. Mówił że dość płaski, tylko podbieg w Vevey żeby nad kolejką przebiec. No dobra, to nie zmieniam planu - przelicznik z dychy wg Danielsa pokazywał 1:27:00. Po chyba 3-4 kilometrach byłem już blisko zająców na 1:30 i nie wytrzymałem - wyprzedziłem ich. Od razu komfort biegu się podniósł - nie było tego tłoku! Poza tym wybiegliśmy z miasta na drogę wzdłuż Jeziora Genewskiego. Jeszcze to Vevey, matecznik Nestle. Cały czas biegnę z górki albo pod górkę, ale wreszcie jest taki większy podbieg, no to fajnie - to jest to, potem już ma być płasko.
Skończył się podbieg i wtedy zobaczyłem przed sobą ten o którym zając myślał :) Generalnie ludzie tam mieszkający zapewne mają inną definicję słowa "płasko". Nie dziwię się - jak bym w Alpach mieszkał to miał bym tak samo :)
Szybko więc zrewidowałem swoje plany na 1:28 - to nie było trudne, i tak tempo 4:07/km nie wychodziło w tym terenie. 4:10/km brzmi rozsądniej. Szczególnie po kilku kilometrach walki ze sobą i trasą. No i tym tempem to już była inna rozmowa, tętno co prawda od początku wysokie: około 181, no ale nikt nie mówił że będzie łatwo, nie? Teraz porównałem to z BMW Półmaratonem Praskim - wtedy było najpierw rzędu 175 a w ostatniej części 179 (nie licząc finiszu, tam do 186 doszło). Czyli jednak przesadziłem z tempem od samego początku w tych warunkach.
Mimo to biegło się super - trudno, ale przyjemnie. Wspominałem już o widokach? Bo nie sposób o tym nie wspomnieć tutaj znowu. Winnice na polach tarasowych po prawej, naprawdę na stromym zboczu a po lewej jezioro za którym widać wysokie, ośnieżone Alpy po francuskiej stronie. Naprawdę polecam tu przyjechać żeby to obejrzeć.
No dobra, a ja tymczasem biegnę. Po kolejnych kilku kilometrach nadszedł czas spojrzeć prawdzie w oczy - nie pamiętam płaskiego odcinka tego biegu i to dawało o sobie znać. Rewizja planu - atakujemy życiówkę czyli na oko poniżej 1:29. To że zegarek za wcześnie włączyłem nie pomagało, ale dużo większym problemem był brak sił. Pod koniec biegu - przy ostatnich chyba 4 kilometrach podbiegi już były tak zauważalne że tempo chwilowe na zegarku było bliskie 5:00/km (!) no w ten sposób się nie da nic sensownego już ugrać bo na jednym kilometrze tym tempem się straci 40-50 sekund! No to bronimy 1:29:59 chociaż. Niestety nic z tego... oglądam się czy te zające na 1:30 mnie już mają, ale nie. Tymczasem połyka mnie jakaś mała grupka, ale bez zająców. Okazało się że... zające nie wytrzymały podbiegów :-D biegną razem, samotnie z tyłu za nami :) Po chwili mnie dopadają, ale właściwie już tylko jeden bo oni też się rozdzielają. Ten co jakoś się trzyma to mój rozmówca z przed biegu - wspominam coś że trasa trudna, a on mówi że jeszcze tylko ten podbieg a potem już w dół albo prosto. No to ja mówię że już to mówił raz przed biegiem :) :) ale śmieję się a nie że mam pretensje. Nagle odbijam się od dna - mimo że był już 10 metrów przede mną jakoś się zmobilizowałem i dogoniłem go. Wyprzedzam, daję ile mogę w dół. Na zegarku 1:28:00 a ja widzę już tylko długą prostą i bramy na końcu - spokojnie, damy radę w dwie minuty (myślę sobie głupio). Jeszcze piątki dzieciakom, finiszuję, ale nagle się okazuje że te bramy to ktoś mi wrednie odsuwa cały czas. Nie mogę już finiszować, grymas mam na twarzy jak bym wyczuł coś strasznie śmierdzącego, wreszcie dopadam do bramy... trzeba biec dalej - z przodu jest druga brama. Za tą drugą jest trzecia - właściwa i wcale nie tak blisko. Z przejęcia oczywiście nie wyłączam zegarka tylko "okrążenie" wciskam.
Na mecie medal, woda, folia, różne dobrocie - w sumie super. Czuję się bardzo zmęczony i to tak pozytywnie. Lubię te półmaratony - można się porządnie zmęczyć. No i jestem zadowolony z tego biegu bardzo mimo że w sensie wyniku to było niepowodzenie. Powodem było niedopasowanie tempa na początku do warunków (profil i temperatura - było bardzo ciepło w słońcu a trasa niczym przed słońcem nie zasłonięta, wiatru nie było). Pocieszające jest to, że w sumie wyszło całkiem dobre tempo jak na ten bieg: 1:30:19 czyli około 4:17/km.
Jak by to podsumować... strasznie fajny był ten wyjazd i polecam go turystycznie wszystkim. Biegowo - tylko masochistom jeśli chcecie tam życiówki bić ;)
No i jeszcze wyniki na koniec: na podium był Polak - Łukasz Oskierko (jedyny Polak startujący w maratonie - niezły wynik, nie? Nabiegał 2:27). Natomiast w klasyfikacji Polaków półmaratonie:
Zawsze mówię że każdy jest zwycięzcą, tylko trzeba odpowiednio wąską kategorię znaleźć ;)
A do Lozanny i Genewy na pewno wrócę i to z rodziną!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz