Spojrzałem w statystyki i wychodzi na to że bardzo dawno nie biegłem w Biegu Niepodległości, aż sześć lat! Nie wiem jak to możliwe, wszystkie z biegów warszawskiej triady biegowej są dla mnie priorytetowe. W każdym razie w tym roku udało mi się zaliczyć wszystkie. A sam Bieg Niepodległości pobiegłem już siódmy raz, bo poprzednio miałem nieprzerwaną serię od 2012 do 2017.
Pierwszy chyba raz udało nam się wyrwać z domu na bieg razem z żonką. Dzieci rosną, najstarsza ma już prawie 16 lat to chyba przeżyją chwilę same w domu, nie? Dzień wcześniej mieliśmy jeszcze urlop to udało się na spokojnie odebrać pakiety i w sobotę pojechaliśmy sobie wygodnie samochodem na bieg. Zaparkowaliśmy w Arkadii co nie do końca było dobrym wyborem, bo wyjazd potem jest w strasznych korkach. Za to dało radę na miejscu w cywilizowanych warunkach skorzystać z toalety.
Ja pobiegłem szybciej na start bo mieliśmy inne strefy startowe, zrobiłem 3km rozgrzewki z ćwiczeniami i przebieżkami, wycyrklowałem tak żeby nie marznąć w strefie startu - pojawiłem się tam akurat żeby odśpiewać hymn i zaraz ruszyliśmy. Plan był pobić rekord sezonu czyli złamać 42 minuty, ustawiłem więc sobie zegarek (wirtualnego partnera) na tempo 4:10 i pobiegłem.
Trasa jest wciąż ta sama:
czyli prosta jak budowa cepa. Pięć kilosów na południe, nawrotka i pięć kilosów z powrotem. Jedyne urozmaicenie trasy to podbieg na wiadukt nad Alejami Jerozolimskimi i zaraz zbieg z tego wiaduktu. I tak dwa razy oczywiście - w połowie każdych z tych "pięciu kilosów".Atmosfera na tym biegu jest zwykle bardzo fajna - sporo kibiców, to ułatwia uzyskanie dobrego wyniku. Temperatura chyba idealna do szybkiego biegania, gdzieś chyba 8-9 stopni było. Wiatru nie pamiętam, jedyne co powoduje że warunki nie były wręcz idealne to ten dwukrotny podbieg pod wiadukt. Zacząłem więc w dobrym nastroju - rozgrzewka była dobrze zrobiona, plan do uzyskania w tym biegu był raczej w zasięgu - w tym roku już tak raz pobiegłem, w Konstancinie. Jedyne co mogło powodować pewne wątpliwości to że minęło jedynie 6 dni od maratonu.
Mimo to zacząłem bieg w dobrym nastroju i trzymałem tempo. Miało być na mecie poniżej 42 minut czyli tempo 4:12 było tym docelowym. Pierwsza prosta to oczywiście jeszcze nie moment na problemy z utrzymaniem tempa. Szło dobrze i wtedy pojawił się pierwszy podbieg. Skróciłem krok, mocniej popracowałem ramionami i jakoś się udało bez strat. Przed podbiegiem na 2km zegarek pokazał 8:10 - powinno być 8:24, ale 8:10 było wg GPS a ten troszkę większy dystans pokazuje, więc w rzeczywistości było troszkę więcej niż 8:10. Po tym podbiegu wyszło że po 3km czas wg GPS to 12:27, to już nie tak za dużo szybciej niż planowane 12:36. Oczywiście w trakcie biegu tego tak dokładnie nie przeliczałem - teraz patrzę w tabelkę na garmin connect. Po 4-tym km było 16:43 (zapas 5 sekund już tylko), a na półmetku mój zegarek pokazał 20:55 (nadal 5 sekund zapasu). Natomiast organizator pokazuje mi w wynikach czas na półmetku 21:04, te 9 sekund różnicy wynika z umiejscowienia czujników, mi zegarek na całości dystansu pokazał 10,04km i tylko 6 sekund biegłem ten nadmiar nad 10km.
I tutaj zaczął się właściwy bieg - rasowy biegacz powinien ścisnąć poślady, zagryźć zęby i pobiec drugą połowę szybciej niż pierwszą. A taki amator niedzielny jak ja - na odwrót :) Tempo zaczęło powolutku spadać, najpierw 4:15, potem 4:20 (miałem liczone odcinki 500m przez zegarek). Na podbiegu nawet wyszło 4:37, ale na zbiegu i potem się ogarnąłem - policzyłem w mózgownicy że nie mogę pobiec wolniej niż 43 minuty i postarałem się przyspieszyć. Patrzę na wyniki teraz i widać że od tego podbiegu już tylko przyspieszałem i ostatnie 500m były średnio po 4:10/km.
Dzięki temu ogarnięciu udało się nie zawalić tak kompletnie i wbiegłem z czasem:
42:52
Podsumowując - sportowo nie wyszło za dobrze, ciężko mi stwierdzić czemu, najważniejsze co mi przychodzi do głowy jako powód to ten maraton 6 dni wcześniej i za krótki czas żeby się zregenerować. Może troszkę waga (przybrało mi się, ale tylko 1-1,5kg, zwykle tak zaraz po maratonie się robi).
No nic, odebrałem medal, wodę i inne dobrocie na mecie i zawróciłem dopingować żonkę. Przeszedłem kilometr i ją wypatrzyłem - wbiegłem na trasę i przebiegłem jeszcze raz ten ostatni kilometr żeby pomóc utrzymać tempo. No i jej się udało :) to przynajmniej połowa rodziny zadowolona z wyniku dzisiaj :)
To kończymy sezon startów na ten rok i trzeba planować co na przyszły rok. Myślę intensywnie i mam już pewne zgrubne plany, postaram się potwierdzić i na pewno opiszę. W każdym razie trening zaczynam od poniedziałku :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz