Jak ktoś śledził profil mojego bloga na mordoksiędze to wie że tydzień przed tym biegiem nie wiedziałem czy pobiegnę, a nawet więcej - czy w ogóle dam radę polecieć do Anglii. Pogoda była piękna w Polsce, właściwie to były upały a u nas w domu jakiś dziwny wirus. Każdy odchorował i to poważnie, chociaż każdy miał trochę inne objawy. Nie wchodząc w szczegóły - przedszkole trochę od naszych córek odetchnęło, moja praca odetchnęła przez prawie 4 dni ode mnie a na koniec pochorowała się moja Żonka i z tego powodu całkiem realne było że nie polecę. Na szczęście poprawiło się nam wszystkim na tyle że się udało, ale jak się okaże później miało to wpływ na wynik...
Na Liverpool namówił mnie kolega (pozdrowienia Zbyszek!) któremu pomagałem się tam zakwaterować i pozwiedzać. Ja nigdy nie jechałem do tej pory sam za granicę na bieg, byłem tylko kilka razy i zawsze na maraton i z Żonką. Trochę smutno tak po prawdzie i na pewno już więcej sam nie polecę, mam nadzieję że teraz to już nawet i córki damy radę zabrać do Frankfurtu na następny bieg.
Wracając do samego miasta - nie jest ono moim zdaniem zbyt piękne. Miasto miało nawet około 850 tysięcy mieszkańców w zeszłym wieku. Potem znacznie spadła jego populacja i dopiero niedawno zaczęła znów rosnąć - do jakichś 450 tysięcy. Widać tą huśtawkę w mieście, dla przykładu niedaleko hotelu było kilka kościołów które były opuszczone - widać pobudowali jak było dużo ludzi a teraz nie ma kto tego utrzymywać. Z ciekawostek to wyczytałem jeszcze że oprócz Londynu było to miasto najmocniej zniszczone podczas wojny (przez naloty). Ciekawe bo Liverpool jest bardzo daleko od Niemiec, ale posiada drugi po Londynie najważniejszy port i to on był głównym celem ataków bo stanowił łącze z USA które wspierało wtedy Wielką Brytanię.
Właśnie te portowe nabrzeża były główną areną naszych zmagań. Start był w Dokach Alberta a meta tuż obok Echo Arena która też jest nad brzegiem. Gdyby nie to że strasznie lało w sobotę to byśmy pewnie dłużej pozwiedzali te tereny a tak tylko w piątek daliśmy radę pochodzić więcek po mieście.
W niedzielę rano wstałem wcześnie - o 6:00 bo musiałem coś zjeść, dojść do hotelu Zbyszka, razem dojechać na start i rozgrzać się przed zaplanowanym na 8:00 startem. Dziwny to trochę pomysł - maraton startował z tego samego miejsca ale o 9:00. W efekcie w trakcie naszego biegu niektóre kapele na trasie jeszcze się rozstawiały jak my już przebiegliśmy :-)
Udało się nam dojechać szczęśliwie, zostawić depozyt (z toaletą przed biegiem być problem duży, ja w końcu nie zdążyłem skorzystać :) ). No i poszliśmy na start - ja w pierwszym sektorze, Zbyszek w trzecim z dziesięciu. Pogoda zrobiła się piękna - idealna do biegania: nie za zimno, nie za ciepło, nie padało i co najważniejsze: przestało wiać jak w kieleckim. Nic tylko biec!
Po starcie było niestety troszkę tłoku przy wybieganiu z doków, ale to bardzo krótki odcinek i od tego momentu biegło się super: wygodnie, bez ścisku. Na samym początku pozdrowiła mnie jedna biegaczka z Polski (też pozdrawiam) i to była jedyna osoba z naszego kraju którą na tym biegu spotkałem. Trochę dziwne - podobno w Anglii jest nas bardzo dużo, ale może Polacy nie biegają aż tak :) ?
Trasa wiodła przez miasto, potem dość długi odcinek przez park. W pewnym momencie trzeba było zrobić kilka zakrętów o 180 stopni bo trasa przebiegała pod ulicą i zbiegało się chyba podjazdem dla inwalidów. Oprócz tego miejscami w parku było trochę błota i kałuż na trasie, ale poza tym prawie cała trasa była dobrej jakości.
Gdzieś w połowie trasy przebiegaliśmy przez chińską dzielnicę - podobno najstarsza w Europie społeczność chińska tu mieszka (z czasów świetności Liverpoolu jako portu dalekomorskiego). Co mniej więcej 1,5km przy trasie grały kapele. Niektóre jak pisałem jeszcze się rozpakowywały, inne grały całkiem energetycznie - to mi się bardzo podoba podczas biegu - a czasami jak w chińskiej dzielnicy kapela to był młody chłopak grający na flecie (chyba gamę grał :) ).
Sportowo biegło mi się bardzo dobrze, jednak były dwa problemy - po pierwsze jak to się pisze "noga nie podawała" a po drugie pogoda momentami była za dobra i było za gorąco. Najważniejsze jednak było to że nie dawałem rady utrzymać tempa którym chciałem biec czyli 4:20/km. Kilka tygodni wcześniej w Grudziądzu dałem przecież radę dobiec w 1:32:09 a tutaj jak widać po obrazu u góry wyszło półtorej minuty więcej! W dodatku pogoda i warunki do biegania była w Liverpoolu lepsza. Trasa też łatwiejsza bo podbiegi mniejsze. Oczywiście powód jest łatwy do odgadnięcia: we wtorek jeszcze myślałem że nigdy nie wyzdrowieję i dopiero we środę czułem się dobrze a w niedzielę biegłem na maksa półmaraton. Wynika z tego że się nie da - ja się jak widać dość długo regeneruję.
Dobiegłem końcówkę w ślamazarnym tempie, poczekałem chwilę na Zbyszka który dla odmiany pobiegł znakomicie (gratki!). Potem przebraliśmy się i poszliśmy na koncert. Pogoda była słoneczna, humory dopisywały - tym bardziej że jeszcze tego samego dnia wylądowałem wieczorem w Warszawie i wróciłem do rodzinki!
Dziękuję Zbyszkowi i Eli za wspólkny wyjazd, następnym razem to gdzieś w Warszawie proponuję :)
A co teraz? No teraz będzie Bieg Ursynowa, potem Maraton Lębork i zaczynamy najważniejszy plan sezonu jesiennego czyli plan pod maraton we Frankfurcie!
Troszkę multimediów na koniec:
Numer startowy
Brama chińska - podobno najstarsza i największa poza Chinami:
Na tle karuzeli - zaraz po skończeniu biegu:
Trasa połówki i maratonu:
Piękna angielska trawa - nic dziwnego że taka ładna jak tam cały czas leje!
Stadionik wielkością jak 1/10 naszego Narodowego, ale grają tam trochę lepiej :)
Piękna, angielska pogoda
W tle doki Alberta - stamtąd startowaliśmy
Zwiedzanie z poziomu piętra autobusu
Na koniec filmik zza linii mety - oddaje nastrój jaki panował po biegu :) gra akurat zespół The Christians - bardzo fajny utwór i chyba nawet to ich jest, ale ekspertem nie jestem.